"Radiowy Dom Kultury" odwiedził konferencję Kultura 2.0, zorganizowaną pod hasłem "Świadomi mediów". Nikt nie realizuje tego hasła lepiej niż Eugeniusz Rudnik, który o pół wieku wyprzedził pomysły współczesnych didżejów.
"Jeśli nie odejdę z kapłaństwa, to albo zapiję się na śmierć, albo umrę ze smutku, albo się zabiję" — wyznaje Marcin Adamiec na okładce swojej książki "Zniknięty ksiądz". Po sześciu latach bycia księdzem dotarło do niego, że — choć wstępując do seminarium, był przekonany, że będzie dobrym duchownym — system go zdeprawował. — Stałem się majętny i obojętny — mówi dziś i opowiada, jak naprawdę wygląda codzienne życie księży w Polsce. Wstępując do seminarium, Marcin miał świadomość, że wielu księży, których znał, to byli ludzie smutni, leniwi, złośliwi. — Jednocześnie byłem przekonany, że sam taki nie jestem i będę dobrym duchownym — podkreśla W swojej książce "Zniknięty ksiądz" opisuje życie księży pełne alkoholu, pieniędzy i kobiet. Sam też przyznaje się do wielu win — U bogatszych wiernych dostawało się kopertę, kawę i ciastko, można było posiedzieć dłużej, a do biednego wchodziło się na trzy minuty i wychodziło — opowiada z wyrzutami sumienia — Co roku wzdychałem do innej parafianki. W seminarium uczyli nas, że to normalne. Gorzej, gdy ktoś się nie zakochiwał — wyznaje Rozmawiamy o związkach, które księża mają z kobietami. — Młodzi często rezygnują z kapłaństwa. Starsi nie mają gdzie pójść i żyją w nieoficjalnych relacjach. Wielu żyje w smutku — mówi Marcin Więcej wywiadów znajdziesz na stronie głównej Onetu Napisałeś bardzo szczerą książkę o tym, jak wygląda życie księży w Polsce. To gorzka lektura, krytyki nie szczędzisz nikomu — także sobie. Zastanawiam się, jakie było twoje wyobrażenie o byciu księdzem, gdy wstępowałeś do seminarium. Marcin Adamiec: Idealistyczne. Myślałem, że księża żyją jak w Ewangelii: są raczej ubodzy, poświęcają swój czas na modlitwę i pomoc wiernym, kochają ludzi i są dla nich wsparciem. Nie trzeba być blisko Kościoła, żeby wiedzieć, że to tak nie wygląda. Faktycznie bardzo wielu księży, których znałem, to byli ludzie smutni, leniwi, zblazowani, złośliwi. Myślałem, że to ich naturalne cechy, wychodziłem z założenia, że tacy są, że to po prostu źli ludzie i nie zastanawiałem się, jakie są tego przyczyny. Jednocześnie byłem przekonany, że sam taki nie jestem, bo ja jestem dobry! A skoro tak, to będę dobrym księdzem — nie ulegnę pokusom, będę miał czas dla biednych, chorych i tych, którzy zeszli na złą drogę. Wierzyłem w swoje powołanie. Nie obraź się, ale to brzmi naiwnie. Ale ja byłem przekonany, że Bóg mnie wybrał. Gdy szedłem do seminarium miałem 23 lata, nie byłem dojrzałym mężczyzną. W tym wieku łatwo wszystko sobie wmówić. Myślałem, że dam radę, od czasu do czasu zdarzał mi się pornosik (śmiech), ale zasadniczo życie duchownego wydawało mi się atrakcyjne. Dopiero po 30. zauważyłem, że celibat jest bardzo trudny i coraz gorzej znosiłem samotność. Przez lata nie zauważałem, że stałem się złym księdzem, dopiero gdy zachorowałem na depresję, dotarło do mnie, że bardzo się w swoim życiu pomyliłem. Zebrałeś doświadczenia różnych księży. W tych opowieściach jest mnóstwo alkoholu, pogardy, rozwiązłości, gnuśności. Trudno ci było o tym napisać? Początkowo te zapiski były tylko dla mnie, pomagały mi w terapii, dopiero później przyszedł pomysł, by wydać je w formie książki. A czy było mi trudno? Tak, musiałem się przyznać także do swoich grzechów i win. Ale staram się nie oceniać księży jako jednostek. Moim zdaniem, bardziej niż ci konkretni ludzie, winny jest system i obowiązujące w Kościele zasady. W książce jest taka scena — księża i ich partnerki spotykają się na wspólnej kolacji. Jak zwykłe pary. Kim są kobiety, które wiążą się z katolickimi duchownymi? Większość z nich to religijne kobiety. Poznają księży w parafii lub w szkole, na początku są to relacje bez podtekstów, a z czasem zazębiają się, pojawia się miłość i wtedy jest pytanie — co dalej? I co dalej? Część z nich, szczególnie młodzi, rezygnuje z kapłaństwa. Część żyje w ukryciu, a ich partnerki oficjalnie są gosposiami. Wiadomo, kto jest w relacji, choć nie mówi się o tym głośno. Sam tak zrobiłem. Zakochałem się w kobiecie i przez ostanie pół roku kapłaństwa byłem w ukrytym związku. Ostatecznie zaryzykowałem i odszedłem z Kościoła, nie mając pewności, że ten związek z kobietą przetrwa. Starsi księża nie mają gdzie pójść i żyją w nieoficjalnych relacjach. Współczuję im, bo cierpią, wstydzą się tego, wielu żyje w smutku. Marcin Adamiec autor książki "Zniknięty ksiądz. Moje życie" Foto: Łukasz Giza / Wydawnictwo Agora Podkochiwałeś się w kobietach? Tak, co roku wzdychałem do innej parafianki. W seminarium uczyli nas, że to normalne. Gorzej, gdy ktoś się nie zakochiwał. Dlaczego? Bo, jeśli kleryk nie zakochuje się w kobietach, to w kim? W pieniądzach, zaszczytach, władzy... a wtedy jeszcze trudniej być dobrym człowiekiem. Między księżmi rozmawialiście, który zakochał się, w której parafiance? Oficjalnie nie — spotkania z przełożonymi nie różnią się od spotkań w korporacji. Pokazywane są wyniki, każdy mówi, co mu się udało, jest sztuczna radość, że biskup przyjechał. Jest świetnie, a będzie lepiej — jak w każdej firmie. A szczere rozmowy można było prowadzić tylko w zaufanym gronie, ale pewnych rzeczy i tak nie da się ukryć i widać, który ksiądz ma motyle w brzuchu. A co z tymi, którzy nie poprzestają na platonicznej miłości. Nikt nie reaguje, gdy duchowny mieszka z kobietą? Żeby kuria zareagowała, musi wyciec pikantny filmik z udziałem księdza. Dopóki nie ma takiego dowodu, skandalu — nie ma sprawy. Nawet jeśli ksiądz mieszka z kobietą w tym samym budynku, nikogo to nie obchodzi. Gdyby ktoś chciał zrobić z tym porządek, musiałby wyrzucić ok. 20 proc. księży, a przecież duchownych coraz bardziej brakuje. Jedni mają gosposie, a inni "misiowe dni". Co to są "misiowe dni"? Tak mówiło się na dni, gdy kiedyś na basenie Opolu spotykali się geje. Ja sam nigdy nie byłem na "misiowym zdarzeniu", tylko słyszałem z plotek, że takie spotkania odbywały się w saunie, którą zbudowano na miejscu salek parafialnych. Chcę podkreślić, że nie oburza mnie czyjś homoseksualizm, ale fakt, że salki parafialne przerobiono na sauny dla księży, zamiast robić tam na przykład kuchnię dla osób bezdomnych. Ale chodziłeś, a nie każdy ksiądz mógł. To prawda, byłem. Żeby tam wejść, trzeba było iść z kimś, kto cię tam wprowadzi. Jak księża tłumaczą się przed sobą z drogich samochodów, związków z gosposiami, nadużywania alkoholu czy stosunków homoseksualnych? O tym się nie myśli, to przychodzi samo z siebie. Dziś widzę, jak krok po kroku zaczynałem robić to, co sam wcześniej krytykowałem. Moje ideały topniały. Na początku gorszyło mnie, że koledzy wydają pieniądze na drogi alkohol, ale z czasem sam zacząłem go kupować. Pamiętam, że zdziwiłem się, że jeżdżę po salonach samochodowych i pytam o zniżkę dla księży. "Czemu nie, kupię sobie auto" — pomyślałem, choć kilka lat wcześniej wydawało mi się to zbytkiem. Z ciekawości. Ile jest zniżki dla księdza? 10 proc. można dostać. Sprzedawcy to nawet się cieszą, że ksiądz autem od nich będzie jeździł. System mielił nas wszystkich, deprawował. Ktoś, jak ja, bardziej gustował w alkoholu, ktoś uciekał w gry komputerowe, inny w romanse... W każdym z nas coś się psuło. Aż zdałem sobie sprawę z tego, że nie chciałem już dłużej być księdzem, jakim się stałem. Czułem z tego powodu wielki wewnętrzny konflikt. Nie powiem, że alkohol na plebanii czy romanse księży robią na mnie wielkie wrażenie, ale wstrząsnął mną fragment, w którym opowiadasz o dzieleniu chorych wiernych na lepszych i gorszych. No tak, bo przecież z teoretycznie ksiądz jest dla każdego wiernego. Od razu muszę uderzyć się w pierś i przyznać, że i ja miałem mało serca dla tych, którzy nie mieli pieniędzy. Zależnie od parafii, niektórzy chorzy za taką wizytę za każdym razem ofiarowywali nawet 200 zł. U tych chorych, którzy dawali kopertę, zostawałem na dłużej. U bogatszych wiernych dostawało się kawę i ciastko, można było miło spędzić czas i posiedzieć dłużej, a do biednego wchodziło się na trzy minuty i od razu wychodziło. Na początku to było dla mnie wstrząsające, że chorzy w ogóle płacą za wizytę duchownego, ale z czasem polubiłem to i planowałem te dodatkowe kwoty w swoim budżecie. Wiem, że inni księża też tak robią. To bardzo smutne. Ile czasu minęło, gdy przestałeś łudzić się, że będziesz lepszym księdzem od innych? To, że nie jestem dobrym księdzem, uzmysłowiłem sobie po pięciu latach. Stałem się majętny i obojętny. Do tego stopnia, że w Wielki Piątek miałeś drogę kacową zamiast krzyżowej. Bo Wielki Czwartek to święto kapłanów (śmiech). Pochodzę z nieprzesadnie religijnej rodziny, ale nie wyobrażam sobie, żeby w moim domu w Wielki Czwartek pojawił się alkohol, to bardzo ważny dzień, nie włączaliśmy nawet telewizji. Wśród duchownych nie było już takiego "przesądu" i ta granica z roku na rok się przesuwała — od kieliszka wina po całą butelkę. I tak nie ma konsekwencji. Właśnie. To jeden z problemów. Instytucja zawsze cię ochroni, nawet jak zrobisz coś głupiego. Napisałeś, że przestałeś być przyjacielem nie tylko Boga, ale i samego siebie. Tak i to wszystko doprowadziło mnie do depresji. To nie jest choroba, którą łapie się jak przeziębienie, to efekt silnego wewnętrznego konfliktu. Mój narastał przez lata seminarium, a potem kapłaństwa. Myślisz, że gdyby nie wypadek nadal brałbyś koperty od chorych, pił wieczorami drogi alkohol, żeby nie czuć samotności i co którąś środę chodził z wybranymi księżmi do sauny? Myślę, że tak. Ten wypadek wywołał w moim życiu lawinę zdarzeń. Opowiedz, co się stało. Miałem poważny wypadek samochodowy, w którym mogłem zginąć. Otarłem się o śmierć, zacząłem cierpieć fizycznie i psychicznie. Po tym wydarzeniu została mi trauma, dodatkowo w tym czasie zostałem przeniesiony do innej parafii. Nie bardzo umiałem się tam odnaleźć: nowi ludzie, nowe miasto. Pół roku po wypadku całkowicie się załamałem. Zgłosiłem to w kurii, lekarz zdiagnozował depresję i biskup wysłał mnie na terapię do ośrodka dziennego, gdzie spędziłem trzy miesiące. Terapia rozbiła zupełnie moje życie, dzięki niej stanąłem w prawdzie, zobaczyłem kłamstwa, którymi sam się karmiłem, a przede wszystkim odkryłem, że nie wierzę w Boga. Wszystko się rozpadło i nie mogłem już tak dalej żyć. Marcin Adamiec "Zniknięty ksiądz. Moja historia" Foto: Wydawnictwo Agora Wciąż byłeś księdzem. Jak wyglądał ten moment, gdy uzmysłowiłeś sobie, że nie wierzysz? Wyszedłem po terapii na dwór, spojrzałem w niebo i pomyślałem: przecież to nie jest prawda, nie ma Boga, nie ma zmartwychwstania, to wszystko pomyłka. Miałem wyrzuty sumienia, bo przestałem się spowiadać, czytać Biblię, próbowałem jeszcze się do tego zmuszać, ale uczucie wiary nie wróciło. Po rocznej walce ze sobą podjąłem decyzję, że biorę urlop od bycia księdzem i w czasie tego urlopu utwierdziłem się w przekonaniu, że nie mogę być już księdzem. Rok później zaręczyłem się i wtedy znów poczułem więź z Bogiem. Swoją książkę zatytułowałeś "Zniknięty ksiądz". Dlaczego zniknięty? Ja zostałem zniknięty dwa razy. Pierwszy raz, gdy będąc księdzem, dostałem diagnozę depresji i w nocy musiałem wyprowadzić się na inną parafię. Nikomu z wiernych nie powiedziano, dlaczego tak nagle musiałem się wynieść. Nie zostało to ogłoszone, zostałem przez biskupa zniknęty. Dla mnie to było bolesne, bo wiem, że parafianie zaczęli dociekać, że może piję, albo mam kochankę lub zrobiłem coś jeszcze gorszego, skoro mnie przeniesiono z dnia na dzień. To częsta praktyka, gdy coś jest nie tak. Dlaczego biskup nie mógłby powiedzieć: "Drodzy wierni, ksiądz Marcin cierpi z powodu depresji i musi odpocząć". No, ale pojawiłyby się zaraz pytania: "a dlaczego ma depresję?" i trzeba by jakoś z tego wybrnąć, a tak — był człowiek, nie ma człowieka. Po co wnikać? Tak w Kościele załatwia się wszystkie niewygodne sprawy — złamanie celibatu, skandale finansowe, przypadki pedofilii, wypadki po alkoholu… Dlaczego w przypadku mojej depresji system miałby zadziałać inaczej? Ksiądz jest i nagle znika. Znikają nawet biskupi. Nikt oficjalnie nie pyta, nikt oficjalnie nie tłumaczy. Drugi raz zniknięto mnie, gdy poprosiłem o urlop. Było mi ciężko, bo ludzie myśleli, że wciąż jestem księdzem, a ja de facto już nim nie byłem. Nie wiedziałem, jak to im wyjaśnić, że się zwolniłem z tej pracy. Wtedy też niczego nie tłumaczono. Nie ma człowieka, nie ma problemu. "Z roku na rok jako ksiądz stawałem się gorszym człowiekiem". Rozczarowałeś sam siebie? Czułem się oderwany od życia, czułem, że należę od wyższej kasty. Nie miałem w sumie obowiązków, odpowiedzialności, to mnie deprawowało. Ale muszę być szczery — dziś, dzięki terapii, wiem, że wierni nie oczekiwali ode mnie cudów ani mądrych zdań, ani wskazówek, ani porad, potrzebowali miłości, przytulenia, wysłuchania, zrozumienia. Nie potrafiłem im tego dać. Straciłem tę umiejętność w trakcie posługi. Nie kochałem nikogo, na niczym mi nie zależało. Teraz umiem kochać, przepraszać, być szczerym. Jako ksiądz nie potrafiłem. Czy gdybyś sam nie odszedł z kapłaństwa, ktoś zauważyłby, że straciłeś wiarę? Że jesteś księdzem, który nie wierzy w Boga? Nikt by tego nie zauważył. Mógłbym tak tkwić latami, ale nie chciałem udawać, męczyć się. W pewnym momencie powiedziałem biskupowi, że nie wierzę w Boga, to nie był dla niego problem. Jak mógł uznać, że to nie jest problem? Miałem nadzieję, że może wyśle mnie do Jerozolimy, żebym tam odszukał wiarę, tymczasem otrzymałem tylko dekret na inną parafię. Dla biskupa to nie było problemem. Ilu znasz dobrych księży, którzy po latach wierzą w to, co robią i żyją zgodnie z zasadami, które głoszą? Znam wielu księży, którzy się starają. Ale większość księży, których poznałem, to nieszczęśliwi ludzie. Głównie z powodu braku rodziny i takiego codziennego sensu życia. Po tych latach uważam, że celibat powinien być dobrowolny. Jak po tylu latach życia jako duchowny poradziłeś sobie w normalnym związku? Z Darią znałem się już wcześniej, ale związaliśmy się dwa lata temu, gdy miałem 35 lat. To, że udało nam się zbudować relację, zawdzięczam terapii. Przez 3 miesiące przez 8 godzin dziennie zajmowałem się sobą — pozbywałem egoizmu, strachu, lęku, że nie powinienem wchodzić w relację z kobietą. Na terapii zawalczyłem o siebie i ten związek, po drodze popełniając masę błędów, bo muszę przyznać, że bywałem dupkiem. Uczucie do Darii było moim uzdrowieniem, pozwoliło mi poznać i polubić siebie mimo wad i słabości, które przecież mam. Dla niej to też nie było łatwe — pokochała księdza. Odejście z kapłaństwa porównujesz do wyjścia z więzienia. Dla mnie to była ulga. Gdy przestałem być księdzem, na nowo odzyskałem wiarę. Chodzę do kościoła, gdy chcę, a nie kiedy muszę, modlę się, gdy czuję potrzebę. Zniknął też przymus ekonomiczny — nie jestem zależny od biskupa, ale od tego, co zarobię swoimi rękami. To daje mi dużą satysfakcję, czuję się dorosły, wolny i odpowiedzialny. Nie muszę się nikogo bać. Nikt nie może mnie ukarać za to, co myślę i czuję. Jaki zawód wykonujesz? Wychowałem się w rodzinie dwujęzycznej, mówię płynnie po niemiecku i pracuję w korporacji. Miałem dużo szczęścia i znalazłem fajną pracę. Jest coś, za czym tęsknisz? Nie mogę powiedzieć, że życie księdza było całkiem do niczego. Zanim zobojętniałem, pomagałem jako pracownik socjalny, organizowałem wolontariaty, pomagałem w hospicjach, ośrodkach dla osób bezdomnych. Robiłem tam proste czynności jak obieranie ziemniaków na obiad, bez wymądrzania się. Lubiłem to i tego mi trochę brakuje. Myślę, że znajdzie się okazja, żeby to dobro znów komuś dać. Chodzisz do kościoła? Tak. Nie przeszkadza ci to wszystko, co wiesz o księżach? Możesz zaufać duchownemu? Przy ołtarzu spotykam znajomych. Widzę, który przytył, który wczoraj nieco wypił... Żal do środowiska pomału mi mija. I jeszcze raz chcę podkreślić, że choć coraz wyraźniej widzę kryzys w Kościele, moja książka nie ma na celu oskarżać księży. Chciałem opisać struktury i pokazać, że to kościelny system jest zły, a jeśli ludzie stają się źli, to dlatego, że tkwią w złych strukturach. Kościół odmawia dyskusji na ten temat, dlatego ktoś musi to ruszyć.
Po naciśnięciu przycisku „play” możemy usłyszeć samego rapera, który zostawia nam głosówkę przypominającą rozmowę z więzienia: Siema, tutaj Żaluzja Solonez, właśnie wyszedłem z puszki. 4 lipca o 13:00 ukaże się mój najnowszy kawałek „First Day Out”. Wbijaj na kanał HHNS LABEL, jeb*ć konfidentów. Dodatkowo na
Temat dosłownie spadł z nieba. Sam czekam co to będzie ze mną, jak już uporam się z moimi nałogami (oczywiście nie wszystkie przekreślam, te najbardziej mi szkodliwe) Nigdy mnie nie interesowała jedna substancja, dlatego nie mam co wpisać, ciągów też brak, ale poszło tego wszystkiego zdecydowanie za dużo jeśli chodzi o 'wszechstronność' - od słabej nikotyny po najsilniejsze DMT. Jak na razie próbuje ogarnąć swoją gospodarkę hormonalną. Myślę że to podstawa w moim przypadku, ale jest to do zrobienia i jak efekty będą wyraźne, to faktycznie będę mógł doświadczyć dobrego kopniaka, a na jaki czas - tego jeszcze nie wiem, PEA może się znowu wypalić. Jeszcze bym dopisał, bo w sumie wyżej napisałem to tak jakby to był jakiś mega problem, anhedonia - ten aspekt mnie najbardziej zaciekawił, jak czytałem o chorobach psychicznych. Mnie widocznie to już od młodszego brało, introwertyczna postać - grałem dobrze w piłkę, po pewnym czasie odkryłem lepszy sport(mądrzejszy i z wielkim potencjałem), mianowicie elektroniczny-sport(gry), pisze o tym bo przed hajpem to były moje największe pasje, ale do czego zmierzam. do tego że kurwa ludzie z mojego otoczenia, typowe zjeby nie zaliczające się do żadnej grupy na wikipedii, po prostu śmiali się ze mnie że grałem w counter-strike'a, no dobra jakoś przyjąłem to na siebie, ale w myślach(oczywiście nie na głos-aby się nie rozwijali), pomyślałem sobie, kurwa tej zjeb śmieje się ze mnie że gram w cs'a a on gra i interesuję się takim zjebanym i tępym(już wtedy dla mnie był) sportem jak np. piłka nożna. Dziś już esport się pojawia co raz bardziej na całym świecie, w tv itp, i nagle kurwa te chujce są pod wrażeniem że takie coś istnieje, gdzie ja to praktykowałem 10lat temu i kiedy to było totalnie 'underground'. No i o co w tym wszystkim chodzi? Chodzi o nic. No generalnie chodzi o tolerancje na wszystko. Jak kiedyś pierwszy raz przeczytałem o anhedonii to coś mi dało do myślenia (jakbym się zakochał) ale co tego nie potrafię opisać, to jest aktualnie we mnie, anhedonia ? osiągnięcie tego co chcieliśmy ? wewnętrzny spokój ? może ktoś kto wymyślił medytacje miał anhedonie ? może anhedonia to oświecenie ? Nie odczuwanie przyjemności ? przecież przyjemność(a w nadmiarze) to szatan, mi na tym w ogóle nie zależy, mi o takie efekty właśnie chodziło, tyle że miałem ostro zajebaną gospodarkę hormonalną za sprawą kilku spraw(o dziwo one dają dużo przyjemności) to wynika z tego że wtedy tłumiłem anhedonie sztucznym gównem, no i sprawiałem zawsze wrażenie rozchwianego chłopaczka, tak obecnie dużo rzeczy mi nie daje 'przyjemności' ale pytanie czy ja tą przyjemność chcę? Nie ja jej już nie chcę. scalono - WRB A, i na anhedonie polecam - anhedonie, a jak ktoś zapyta co na nudę to wiadomo co, ktoś kiedyś na forum napisał że nuda to też stan umysłu, i może okazać się całkiem ciekawy. Nie idźmy tym tropem, że wszystkie choroby psychiczne(jeśli tak to nazwać) mają same minusy, mają również pozytywne efekty, np. takie lęki(czucie) że np. ktoś za mną idzie, mogą pomóc w uratowaniu swojego życia lub osoby w pobliżu, przykładowo jak ktoś chciałby nas od tyłu zabić, mózg jest wydajniejszy(stosuje jakaś formę telekinezy) niż u przeciętnego głupola. Zwykłe kobiety doświadczają takiego czegoś idąc samotnie nocą przez park. Z resztą jest temat "mądrzy ludzie biorą narkotyki" i jest trochę fajnych rzeczy napisanych, może w przyszłości doczekamy się nowych zmian w mózgu do którego będzie przypisana dana nazwa. Wszystko chyba zależy od nas, jak my to wykorzystamy. Np. dragi mogły spowodować że teraz nauczysz się życia bez takich przyjemności, ja miałem ten fart od samego już początku że w dragach nie chodziło mi o te 'różowe okulary'. Uwaga! Użytkownik polymerase nie jest już aktywny na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
Reverso Context oferă traducere în context din poloneză în engleză pentru "wczoraj wyszedłem z więzienia", cu exemple: A wczoraj wyszedłem z więzienia. Traducere Context Corector Sinonime ConjugareВидання IPN укр Strona główna Aktualności Aktualności –Jesienią 1939 roku sowiecka armia brała do niewoli polskich żołnierzy, którzy – w ogromnej większości – nie podejmowali z nią walki, posłuszni rozkazowi Wodza Naczelnego Edwarda Śmigłego-Rydza. Oficerów uwięziono w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. - Kartka z obozu w Starobielsku od najmłodszego brata mojego ojca, podporucznika 52. pułku piechoty w Tarnopolu Józefa Macedońskiego przyszła do ciotki Julii Szpakowej – siostry ojca do Złoczowa na początku 1940 roku. Przed wojną Józef był kancelistą w Urzędzie Miasta w Złoczowie. Powołany do wojska tuż przed wybuchem wojny, trafił do Starobielska. O kartce wysyłanej przez niego stamtąd dowiedzieliśmy się dopiero pod koniec wojny, kiedy przywiozła ją ciotka, która uciekła przed Sowietami do Krakowa. Józef był pewien, że wróci, pisał o losach kolegów po ukraińsku, bo myślał, że Ukraińców będą zwalniali do domu. - Pan nie został wywieziony ze Lwowa, jak wielu innych Polaków. - Mieliśmy z rodziną wyjątkowe szczęście. Kilka razy Sowieci przyjeżdżali pod naszą kamienicę, wykrzykiwali nazwisko „Macidonskij”, ale do nas nie trafili. Dom stał przy Łyczakowskiej, więc we wszystkich dokumentach było zapisane „Łyczakowska”, ale kamienica była podzielona między dwóch braci – współwłaścicieli i wejście do naszego mieszkania znajdowało się przy bocznej ulicy Dobrzańskiego. Kiedy Sowieci wpadli na to, żeby wejść z drugiej strony, nas już nie było. - W marcu 1940 roku Biuro Polityczne WKP(b) podjęło decyzję o wymordowaniu około 25 700 Polaków z obozów dla jeńców wojennych i więzień. - Wówczas nie znaliśmy losów polskich oficerów. Byliśmy świadkami dantejskich scen w samym Lwowie: enkawudziści zabierali Polaków po nocach, wywlekali ludzi na śnieg i mróz. Najpotrzebniejsze rzeczy mieliśmy spakowane. W dzień spaliśmy, w nocy siedzieliśmy na walizkach, bo wtedy chodziło NKWD. Matka sprzedała fortepian. Spodziewaliśmy się, że nas wywiozą, bo przecież brali wszystkich policjantów z rodzinami – takie wieści krążyły. Ludzie mówili, że policjantów albo na miejscu zabijają, albo gdzieś wywożą. Żonę brata ojca, Aleksandra i jego dwóch synów Sowieci wywieźli wagonami bydlęcymi aż do Kazachstanu jako rodzinę oficera polskiego. Jeden z chłopców miał siedem lat, drugi - pięć. Przeżyli wojnę. Gdyby nie kradli, pomarliby z głodu. Ciotka, która przed wojną była nauczycielką, znała ukraiński, zatrudnili ją więc w administracji kołchozu. Jakoś przetrwali. Stryj Aleksander zgłosił się dobrowolnie pod nazwiskiem Stanisław Pałka – miał dokumenty kogoś zmarłego – na wyjazd do Sowietów do pracy w sowchozie, bo chciał szukać rodziny. Kiedy NKWD zabrało jego żonę i synów, stryj się ukrywał. Sowieci wysłali go na Syberię, zatrudnili go w administracji sowchozowej. Nie wpadł w Rosji na ślad żony. - Kiedy Panu z matką i siostrą udało się wyrwać z sowieckiego piekła pod okupację niemiecką, trwała akcja wywożenia jeńców z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa. Zaczęły się egzekucje. Trwały do 22 maja (w Kalininie). - Nie mieliśmy pojęcia, że w tamtym czasie zginął najmłodszy brat ojca, o którym wspominałem - Józef, więzień Starobielska. Jeszcze długo po wojnie ojciec z siostrą i bratem szukali go przez Czerwony Krzyż. A zamordowali go Sowieci w Charkowie. - Spisy nazwisk ofiar z trzech obozów: Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska zaczęto publikować w Polsce w latach 90. na podstawie list przekazanych Polsce przez Rosjan w 1990 roku. - Dopiero wtedy znalazłem nazwisko stryja Józefa w „Wykazie akt ewidencyjnych jeńców wojennych, którzy opuścili obóz NKWD w Starobielsku” pod numerem 2148. - Długo myślał Pan o założeniu Instytutu Katyńskiego i wreszcie udało się ten pomysł urzeczywistnić. - Chciałem ocalić dokumenty i relacje o Katyniu, o wywózkach na Wschód. Miałem sporo literatury na ten temat, spotykałem się z wieloma ludźmi, rozmawiałem. Ale wszyscy się bali. Przeciwko zakłamywaniu historii tego mordu zaprotestowałem pierwszy raz wiosną 1965 roku – postanowiłem przypomnieć, że mija 25. rocznica Zbrodni Katyńskiej. Razem z kolegą, Bohdanem Walknowskim, synem oficera Wojska Polskiego zdecydowaliśmy się oblać czerwoną farbą tzw. pomnik wdzięczności przy placu Wolności, dzisiejszym placu Inwalidów w Krakowie. Zdobyliśmy czerwony tusz do pieczątek. Umówiliśmy się, że ja będę się przechadzał dokoła, obserwując sytuację, a Bohdan obleje kolumnę. Gdyby go aresztowali, miałem uciekać i dać znać jego rodzinie. Na szczęście wszystko się powiodło, a ja dałem mu z wdzięczności szablę kozacką z 1920 roku. To był jeden z pierwszych w PRL aktów protestu przeciwko zakłamywaniu historii Katynia. Razem z Markiem Baterowiczem, który mieszka dziś w Australii i Łukaszem Łatakiem wypisywaliśmy na murach i w budkach telefonicznych słowo „Katyń”, także na murze zespołu szkół przy Alejach Mickiewicza. Pisze o tym w donosie TW „Gałązka”, czyli Julek Gasiun – teraz używa nazwiska Gasiunus – brat mojej koleżanki. Ale to było za mało. Myślałem o organizacji, która będzie zbierać materiały i rozpowszechniać je nawet na skalę międzynarodową. Wiedziałem, że tylko my, Polacy, możemy upomnieć się, krzyczeć o pamięć. - W PRL nie mieliśmy dostępu do dokumentów z ekshumacji w Katyniu, jaką przeprowadzili Niemcy w 1943 r. - Uważałem, że trzeba koniecznie opublikować raport sir Owena O’Malleya, brytyjskiego ambasadora przy polskim rządzie emigracyjnym w Londynie, opracowany w 1943 roku na podstawie relacji ocalałych więźniów, wskazujący na winę Sowietów. Był także raport z 1952 roku opublikowany przez Komisję Maddena (…) Szukałem więc ludzi w różnych środowiskach ziemiańskich, kościelnym, duszpasterskim, którzy chcieliby zorganizować się w sprawie zbierania dokumentów i ujawniania prawdy. Na początku nikt nie chciał. - A jednak znaleźli się tacy, którzy podjęli ryzyko. W 1978 roku powołał Pan z Andrzejem Kostrzewskim i Stanisławem Torem tajny Instytut Katyński. - Stanisław Tor pochodził z Wołynia. Brał udział w kampanii wrześniowej; potem przez Karpaty przedostał się do Rumunii, a stamtąd na Bliski Wschód. Walczył pod Tobrukiem i o Monte Cassino. Po wojnie mieszkał w Wielkiej Brytanii, potem w USA, a w połowie lat 60. wrócił do Polski. Jego dom był położony w na uboczu, dlatego tam odbywały się później zebrania Studenckiego Komitetu Solidarności, Wolnych Związków Zawodowych, wreszcie -KPN. Jego brat mi opowiadał, jak w latach 60. Stanisław Tor zrobił sobie tablicę z napisem „Precz z kłamstwem” i chodził po Rynku Głównym. Zatrzymała go milicja. Ale musieli go zwolnić, gdyż nie mogli mu niczego udowodnić. Tor bronił się, że protestuje przeciwko kłamstwu w ogóle. Stanisław Tor poznał mnie z byłym żołnierzem wywiadu AK, mecenasem Andrzejem Kostrzewskim (…) W Katyniu zginął brat jego matki, oficer Jan Biling. Jego mieszkanie pełne było pamiątek Wojska Polskiego. Okazało się, że Andrzej pasjonuje się historią wojskowości. W jego mieszkaniu w jeden wieczór i noc przygotowaliśmy strategię – co chcemy osiągnąć w ramach Instytutu Katyńskiego. Najpilniejsze było: ochrona dokumentów, listów, pocztówek z Katynia, książek, zdjęć ofiar. Trzeba było rozpowszechnić apel do społeczeństwa o udostępnianie materiałów. Ustaliliśmy, że będziemy wydawać pismo „Biuletyn Katyński”. Kostrzewski, były żołnierz AK oraz Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, miał zająć się redakcją. Miał masę dokumentacji, materiałów dotyczących Katynia też. Niektóre przywiózł z Londynu, gdzie po wojnie został jego ojciec. Utrzymywał kontakty z Polonią, poza tym – pracował w kancelarii, więc łatwo mu było zdobyć papier maszynowy, przebitkowy oraz kalki. Przez rok udało mu się zredagować i przepisać na przebitkach 23 numery „Biuletynu”. - W roku 1978 Instytut nie mógł działać jawnie. - Zdecydowaliśmy, że przez pierwszy rok będziemy działać w absolutnej konspiracji, ale przygotowujemy materiały, wydrukujemy ulotki i kilkanaście numerów „Biuletynu”. Ustaliliśmy, jakimi materiałami będziemy dysponować i opracowaliśmy tekst Statutu, Oświadczenia oraz Apelu do społeczeństwa o zbieranie materiałów. Dla bezpieczeństwa kontaktowaliśmy się z Torem głównie w kościołach. Potem ustaliliśmy, że tylko ja się ujawnię - za rok. Nie mieliśmy wątpliwości, że prędzej czy później wpadniemy, ale mogliśmy to opóźnić. Wiadomo było, że najpierw będą chodzić za mną i zarobimy w ten sposób trochę czasu. Ja miałem pełnić rolę kontaktu dla ludzi, którzy pod mój adres będą przynosić dokumentację i relacje dotyczące Katynia. Byliśmy pewni, że przyjdą Sybiracy, ludzie, którzy doznali opresji komunistycznych – tak się zresztą stało. - Instytut zyskał też nowych „działaczy”. - W maju 1978 r. do naszego grona przystąpił inż. Leszek Martini. Pochodził z Sambora – miasta nad Dniestrem w obwodzie lwowskim, siedział w więzieniu we Lwowie. Wiedziałem więc, że nie zdradzi. Był krewnym prokuratora Romana Martiniego, jeńca obozu w Murnau, który prowadził w powojennej Polsce śledztwo w sprawie Katynia. Dostał polecenie władz, potrzebujących sfingowanego wyniku dochodzenia jeszcze przed procesem w Norymberdze. Został zamordowany – ta zbrodnia miała związek z Katyniem (…) Później przypomniałem sobie, że mam kolegę ze studiów, Kazimierza Godłowskiego, którego ojciec, znakomity neurolog został zamordowany w Katyniu. (…) Powiedziałem mu, że założyliśmy Instytut, że najchętniej byśmy z nim współpracowali, a jak nie może, to żeby tylko spisał historię ojca. A jemu oczy się zapaliły i powiedział: „Oczywiście!” Okazało się, że był zaufanym człowiekiem prymasa Stefana Wyszyńskiego, w latach 50. przemycał uwięzionemu prymasowi dokumenty watykańskie w Bieszczady. Miał ziemię z Katynia. Urwał się na dzień z naukowego sympozjum w Mińsku, znał rosyjski, więc mu się udało dotrzeć na groby. Myślę, że pomógł mu wygląd: blondyn, silnie zbudowany, z długą brodą. Przypominał ruskiego popa. Ubrał się w najgorsze szmaty, jakie znalazł, wziął czapkę-uszatkę i pojechał do Smoleńska, potem dotarł autobusem do Gniezdowa, a stamtąd - do Katynia (…) - Pięciu odważnych ludzi zdecydowało się działać. - Wkrótce nie byliśmy sami. W kwietniu 1979 roku ogłosiliśmy, że działa Instytut Katyński i zaczęliśmy rozdawać materiały. Pomagał nam Marian Banaś, wychowanek oaz ks. Blachnickiego. Wtedy kończył studia prawnicze. Wspierał nas też jego kolega - Ludwik Stasik. W rozpowszechnianiu katyńskich ulotek brała udział moja przyszła żona Jaga Dziedzic i jej koleżanka Krystyna, a także Jaś Franczyk – współzałożyciel w 1979 roku Chrześcijańskiej Wspólnoty Ludzi Pracy w Nowej Hucie, jeden z redaktorów „Krzyża Nowohuckiego”. Był jeszcze Franciszek Grabczyk – też z Chrześcijańskiej Wspólnoty Ludzi Pracy, inżynier w kombinacie, od 1979 roku musiał pracować jako robotnik w Zakładzie Ceramiki Budowlanej Zesławice w Nowej Hucie. Grabczyk to był niespokojny duch – w 1965 roku opowiadał się publicznie za budową kościoła w Nowej Hucie, za zwrotem ziem polskich zagarniętych po II wojnie przez ZSRS; potem pisał petycje do kogo się dało: szefa partii Edwarda Gierka, Rady Państwa, kard. Stefana Wyszyńskiego i kard. Karola Wojtyły, redakcji gazet w sprawie zwolnienia uczestników demonstracji w 1976 w Radomiu i Ursusie. No i był Mietek Majdzik. Najodważniejszy z nas. Bardzo się zapalił do sprawy Instytutu Katyńskiego. Od razu się zgłosił, kiedy „Wolna Europa” o nas powiedziała. Syn legionisty, wychowany w tradycji patriotycznej. Jego ojciec był ofiarą Zbrodni Katyńskiej, został zamordowany w Miednoje. Mietek był wcześniej aresztowany, na UB go torturowali, dostał wysoki wyrok, wyszedł dopiero w 1956 roku. - Ale tylko Pana nazwisko i adres zostały opublikowane w Biuletynie Katyńskim. - Ta strategia okazała się skuteczna. Być może chronił nas fakt, że sprawa Zbrodni Katyńskiej jest dla Polaków tak bolesna, iż nawet SB zbyt gorliwie mnie nie ścigało. Inni też nie próżnowali. Andrzej Kostrzewski przetłumaczył z angielskiego raport ambasadora O’Malleya, w którym ten stwierdza, że wszystkie dane wskazują na Sowietów jako wykonawców Zbrodni Katyńskiej (…) Kazik Godłowski opisał w jednym z numerów „Biuletynu” swoją podróż do Katynia. Ja miałem szukać możliwości druku. - Nie było jednak łatwo znaleźć chętnych do drukowania rzeczy o Katyniu… - Studenci byli chętni, ale mieli ograniczone możliwości - jakiś sitodruk. Zwróciłem się do KPN. Stanisław Janik-Palczewski wydrukował na powielaczu spirytusowym pierwszy „Biuletyn Katyński” z Romą Kahl-Stachniewicz. Wyszło im, niestety, bardzo słabo, druk był niebieskawy. Ale lepszej jakości wówczas nie mogli zrobić (…) Pojechałem do Warszawy - do KOR-u oraz do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela z prośbą, aby to wydrukować. Szef KPN Leszek Moczulski obiecał, że wydrukuje. Potem powiedział, że zaraz po mojej wizycie przyszła SB, zrobili mu rewizję i wszystko zabrali (…) Dostałem się do słynnego księdza Ziei, który był już ciężko chory. On brał udział już jako kapelan w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, potem - współzakładał KOR. Powiedziałem, że chcemy współpracować ze wszystkimi niezależnymi organizacjami, by ujawnić prawdę o Katyniu. Obiecał, że KOR ułatwi mi publikację. Natomiast Adam Michnik nie miał dla mnie czasu; oznajmił mi, że KOR Katyniem się nie będzie zajmować, bo Katyń to przeszłość, a KOR zajmuje się przyszłością. Przypomniałem mu: „Ale piszecie o marcu 1968”. „A to jest co innego” – powiedział i na tym rozmowa się skończyła. Jan Lityński też uważał, że pomysł jest zły, że ujawnienie Zbrodni Katyńskiej i upublicznienie tego powiększy przepaść między Polakami a Rosjanami. Od KOR usłyszałem, że jeżeli zakładałem KPN razem z Moczulskim, to nie możemy mieć kontaktu (…) Jedynie ze Śreniowskim dało się rozmawiać o druku. Miałem adres pierwszej żony Lityńskiego, Anny Dodziuk. U niej zostawiłem jeden komplet „Biuletynów” do druku, miała je przekazać Józkowi Śreniowskiemu do Łodzi. Pamiętam, że byłem u KOR-owców jeszcze raz z prośbą, żeby rozgłośnia BBC i „Wolna Europa” wspomniały o Instytucie Katyńskim. I wtedy trafiłem na imieniny Seweryna Blumsztajna. (…) Nie byłem pewny, czy dadzą znać do „Wolnej Europy”. Potem się okazało, że ta podała informację o Instytucie. - Czy była jakakolwiek reakcja społeczna na powstanie Instytutu Katyńskiego? - Kiedy moje nazwisko ogłosili w „Wolnej Europie”, pod moim domem pojawiły się samochody z panami smutnymi. Sąsiedzi byli bardzo życzliwi, ostrzegali mnie, że na dole stoi UB. Nauczyłem się wtedy chodzić po dachach, wychodzić przez piwnice. Ale korzyści z ujawnienia mojego nazwiska i adresu w różnych podziemnych gazetkach były ogromne. Po pierwsze, zaczęto zgłaszać się z prośbami o prelekcje po akademikach, w duszpasterstwach, także dla robotników z Nowej Huty (…) Po wtóre, zaczęły do mnie przychodzić różne osoby z ciekawymi relacjami na temat duplikatów niektórych materiałów katyńskich. W listopadzie 1979 roku, zanim ukazały się „Biuletyny”, przeprowadziliśmy akcję na uniwersytecie. Były obchody rocznicy Sonderaktion, więc wydaliśmy ulotkę w 50 egzemplarzach, przepisaną na maszynie: z jednej strony nazwiska profesorów zmarłych w Sachsenhausen i innych obozach niemieckich, z drugiej – nazwiska profesorów UJ zabitych w Katyniu i Starobielsku. Po polsku i angielsku. Rozdałem te ulotki. Przed Bożym Narodzeniem 1979 roku Anna Dodziuk przysłała mi telegram, który znaczył, że wszystko czeka wydrukowane(…) Danuta Staszewska, świetna graficzka, dała mi linoryt Matki Boskiej Katyńskiej - 40 na 30 centymetrów – ten dziś powszechnie znany. Powiedziała, że daje go Instytutowi, żebyśmy wykorzystali go tak, jak uznamy za pożyteczne. (…) Dopiero po Nowym Roku 1980 roku materiały wydrukowane ostatecznie do mnie dotarły. Józiu Śreniowski przyjechał taksówką na dworzec z dwiema ciężkimi walizkami. Ja zabrałem to do Krakowa. Wysiadłem o rano na dworcu, idę do tramwaju, śnieg pada, pełno tajniaków, bo już działa KOR, KPN, ROPCiO, Studencki Komitet Solidarności (…) Jednak Pan Bóg mnie strzegł i doniosłem te walizy do mojej pracowni malarskiej. Zaraz zacząłem drukować ten linoryt. Niestety, bibuła była wydrukowana nieczytelnie. Po prostu ktoś oszczędzał na farbie. Ale linoryt to była rewelacja. Kilkanaście czarno-białych linorytów Matki Boskiej Katyńskiej dałem odważnym księżom i seminarzystom, Andrzejowi Zwolińskiemu oraz Tadziowi Isakowiczowi-Zaleskiemu, wtedy studentowi pierwszego roku seminarium. W absolutnej tajemnicy zrobili fotografie pocztówkowe i rozdawali to pod kościołami w okresie Wielkiego Postu, narażając się swoim wychowawcom. Ale zrobili dobrą robotę i Madonna Katyńska od 1980 roku weszła w przestrzeń publiczną jako bardzo czytelny znak zbrodni. „Solidarność” przedrukowywała ten linoryt później w wielkim formacie. Kiedy się dzisiaj na to patrzy, technika druku wydaje się prymitywna, ale wówczas to była doskonała jakość. - Z drukiem Biuletynu nadal były jednak problemy. - Pomogło środowisko studentów UJ, którym przewodziło kilku ludzi działających w drugiej połowie lat 70. w „Akcji na Rzecz Niepodległości”: Marian Banaś, Piotr Boroń, współzałożyciel Niepodległościowego Instytutu Wydawniczego, po strajkach sierpniowych pracownik Zarządu Regionu „Solidarności”. W grupie niepodległościowców był także Jurek Giza – w latach 80. organizator niezależnych wystaw historycznych, koncertów i obchodów świąt patriotycznych. No i Krzysiek Gąsiorowski, zmarły w 2003 roku, wtyka bezpieki – jak się, niestety, okazało. Oni i Ludwik Stasik wydrukowali w 1980 roku 600 sztuk raportu komisji Maddena z 1952 roku, który Andrzej Kostrzewski przetłumaczył z angielskiego. Jan Franczyk zorganizował też świetne drukarnie, jeździł do Wrocławia, wydawał ładnie „Krzyż Nowohucki”. On mi zrobił pięknie raport O’Malleya. W 1981 roku wydrukował również doskonale „Zbrodnię katyńską w świetle dokumentów” autorstwa Józefa Mackiewicza. W 1980 roku pojawił się też Wojtek Wiśniewski, grotołaz, świetny drukarz, głęboko zakonspirowany, i wymyślił genialną rzecz: druk „Biuletynu Katyńskiego” wielkości standardowej koperty, żeby każdy mógł go wysyłać pocztą. Miał profesjonalnych drukarzy. Tylko drogo to kosztowało (…) Od 1978 roku do grudnia 1981 roku ukazały się 32 numery „Biuletynu”. Potem nastał stan wojenny. Po formalnej rejestracji w sądzie Instytutu Katyńskiego w Polsce w 1991 roku zaczęła wychodzić druga seria „Biuletynu” – ukazało się jeszcze 12 numerów. - Z drukiem innych wydawnictw też były kłopoty. - Kiedy Jerzy Smorawiński, syn zamordowanego w Katyniu generała Mieczysława Smorawińskiego, który przyłączył się do nas w 1983 roku, przetłumaczył z angielskiego wydaną w USA „Śmierć w lesie” Janusza Kazimierza Zawodnego, w Krakowie nikt się nie podjął wydrukowania. W tym samym czasie dostałem z Londynu najnowszą, poprawioną listę katyńską. Listę miała nam wcześniej wydrukować „Solidarność”, ale lista „wpadła” 13 grudnia 1981 roku. Potem ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski miał drukować, ale władze kościelne odebrały mu dostęp do kopiarki. Szukałem możliwości, by wydać listę na rocznicę w 1985 roku. Maria Hernandez, uczestniczka demonstracjach studenckich w 1968 roku, współzałożycielka i członek redakcji podziemnej „Arki”, wzięła to wiosną 1984 roku (…) Chodziłem też do „Tygodnika Powszechnego”, nie wiedząc, że jedna z pań tam pracujących, bardzo miła, była przez lata tajnym współpracownikiem SB (…) Wreszcie pojechałem do Wrocławia, do współpracującego z nami Leszka Stefana, On znalazł drukarzy, tyle że trzeba im było zapłacić. Zaproponowałem, żeby sami to sprzedali i wzięli zysk. Tak zrobili, ale nie dali nic dla Instytutu Katyńskiego. Wyszło więc na to, że drukarze nas nacięli. - A jaka była reakcja bezpieki na podanie informacji o powstaniu Instytutu Katyńskiego? - SB wezwała mnie w lutym 1980 roku. Przyjechał z Warszawy pułkownik Zalewski. Był uprzedzająco grzeczny, najpierw opowiedział historię swojej rodziny z Kresów. Mówił: „Wiem, że pana stryj został zabity w Katyniu… My to kiedyś ujawnimy, bo wszystkie dokumenty są i w Polsce, i na Ukrainie, i na Białorusi, ale na razie, widzi pan: mamy drugie miejsce w produkcji ziemniaków, stali też, a wszystko dzięki temu, że chroni nas Związek Radziecki. I bezpiecznie żyjemy, i szkoła dla dzieci jest za darmo… Co pan chce? Zepsuć to? Ujawni pan, żeby co? Żeby rewolucję w Polsce zrobić? (…) Niech pan to schowa na razie”. Koło południa pojawił się inny facet i mówi: „Graliśmy razem w piłkę nożną na Placu Wolnica 30 lat temu. Nie bądź frajer. Możesz żądać obiadu, możesz wezwać lekarza. A jeśli masz przy sobie coś trefnego, to daj mi to, a ja sobie poczytam i ci potem oddam” (…) I jeszcze powiedział: „Masz prawo, jeżeli ci zimno, żądać, żeby cię zaprowadzili do ciepłej celi. Chcesz coś zjeść? To ja zaraz zamówię obiad dla ciebie, z jakiej restauracji?”. Byłem przerażony tą nadzwyczajną uprzejmością (…) Kiedy wrócił pułkownik, powiedziałem: „Postaram się nie rozpowszechniać tak szeroko, tylko wśród naukowców – mam kolegów historyków”. Nie żądał ode mnie żadnego podpisu. I wypuścili mnie. Potem w kwietniu 1980 roku miałem wygłosić prelekcję o Katyniu w Bielsku-Białej. Spotkanie z młodzieżą zorganizował Zdzisław Mnich, działacz pierwszych niezależnych związków zawodowych (…) Niestety, zostaliśmy zatrzymani. Siedziałem ponad 50 godzin, przyszła Niedziela Palmowa, dzwonią dzwony, więc zacząłem kopać w drzwi, wołać: „Do kościoła, do kościoła, na Niedzielę Palmową”, bo już siedziałem ponad 48 godzin. Przyszedł jakiś starszy milicjant i mówi: „Panie Macedoński, ja bym sam pana wypuścił, ale nie mamy przepisów, żeby zwalniać do kościoła, muszę dostać polecenie” (…) Może za pół godziny drzwi się otwierają i dwóch młodych ubeków wchodzi: „Niech pan się zbiera, pojedzie pan do kościoła”. Zawieźli mnie na stację. Tak się skończyła prelekcja. - Potem był stan wojenny, co dla Pana wiązało się z internowaniem, a więc przerwaniem wszelkiej aktywności, ale Instytut Katyński wrócił do życia… - Kiedy wyszedłem z więzienia, zaczęliśmy się z Andrzejem Kostrzewskim zastanawiać, co dalej. Zostali Leszek Martini i Kazik Godłowski. Wówczas dotarł do nas niemiecki dokument, który dostawało Ludowe Wojsko Polskie, przetłumaczony na polski. W tym dokumencie oskarżano syjonistów o Zbrodnię Katyńską. Trzeba było jakoś zareagować. Andrzej znalazł w spisie ofiar Katynia nazwiska żydowskie i wyszło nam, że około 280 osób zamordowanych było Żydami. Wysłaliśmy tę informację do Londynu do jeszcze istniejącego tam rządu polskiego. Pisaliśmy też petycje w sprawie Zbrodni Katyńskiej do Rady Państwa. Przy okazji spotkań u dominikanów zbierałem podpisy – nieraz ponad 100 – w sprawie ujawnienia sprawców Zbrodni Katyńskiej, apele o roztoczenie opieki nad tymi, którzy przeszli Sybir. Jeździłem po różnych miastach, ośrodkach akademickich z prelekcjami o Zbrodni Katyńskiej. Jeździłem autostopem. - Nie bał się Pan? - Często odbierałem głuche telefony, słyszałem tylko oddech. Był strach mój i mojej rodziny. Sąsiedzi mówili: znowu stoją te dwa samochody (…) To, że ocaliłem życie, że nic się nie stało, tłumaczę sobie tym, że nawet ubecja się łamała przy sprawie Katynia. - Działalność tajnego Instytutu Katyńskiego skończyła się po 1989 roku. - Zarejestrowaliśmy się 7 maja 1991 roku. Instytut Katyński w Polsce zawiesił działalność w 2005 roku, kiedy prezesem IPN został profesor Janusz Kurtyka i IPN jako instytucja państwowa przejął badanie Zbrodni Katyńskiej. Rozmawiała Anna Zechenter z krakowskiego IPN Wywiad jest fragmentem książki „Pod czerwoną okupacją’ – wywiadu-rzeki, jaką przeprowadziła Anna Zechenter z Adamem Macedońskim, artystą plastykiem, poetą, niezwykłym człowiekiem całe życie walczącym o prawdę, wolność i niepodległość Polski. Opublikowało ją w 2013 r. Wydawnictwo AA Wpis z mikrobloga. Skopiuj link. LisekH. LisekH. 11.03.2018, 01:09:02. 28; W tamtych latach jak wyszedłem z więzienia, tu przepraszam jak tak powiem to jak
Gabriela Bogaczyk Mimo że już wyszedłem, to wciąż budziłem się o piątej rano i patrzyłem w okno, żeby sprawdzić, czy na pewno nie ma tam krat. Wychodzi się z tym, z czym się tam przyszło. Na pewno pamiątek nie zabierałem, ja nic od nich nie chcę. Miałem swoją torbę podróżną z rzeczami osobistymi. Papierosy wziąłem tylko na drogę, resztę kolegom zostawiłem - opowiada 58-letni Adam, który jest pierwszym mieszkańcem domu dla byłych więźniów w Lublinie. To było dwa i pół roku. Bliscy wtedy myśleli, że przebywa za granicą. Brzmiało wiarygodnie, bo wcześniej przez 12 lat był kierowcą. Woził np. meble do Stuttgartu. - Ja nie siedziałem za złodziejstwo, nikogo nie zabiłem. Siedziałem za kredyt: 30 tys. złotych na rozruch firmy handlowej. Przez sześć lat płaciłem, ale ktoś rat nie płacił. Była umowa słowna ze znajomymi, ale żaden z nich się nie wywiązał. Stałem się kozłem ofiarnym. Tylko ja poszedłem siedzieć. Wyszedłem jak Zabłocki na mydle. Nie ja jeden i nie ja ostatni - kwituje. Przeczytaj artykuł. Poznasz historie ludzi, którzy wyszli z więzienia i... No, właśnie. I co dalej? Pozostało jeszcze 87% chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp. Zaloguj się Zaloguj się, by czytać artykuł w całości Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.Bdbs. 216 219 496 265 419 454 171 235 23